Wyobraźmy sobie, że jest rok 1969. w Polsce rok po wydarzeniach marcowych. Zdałam egzamin na studia!! Wprawdzie poszłam na tzw. łatwiznę, bo kierunek na jaki się dostałam był jednym z nielicznych, na których nie wymagano wiedzy z historii (moja pięta achillesowa…) i moja kresowa Rodzina była raczej niezadowolona z mojego wyboru, ale i tak byłam absolutnie upojona faktem, że jako 17,5-latka mogę wyjechać do Warszawy, próbować samodzielności i delektować się życiem studenckim.

Jednocześnie uczyłam się w średniej szkole muzycznej i zamierzałam kontynuować naukę w Warszawie. Przeniesienie się do szkoły muzycznej do Warszawy z Białegostoku nie było łatwe, ale w końcu się udało. Zamieszkałam w akademiku uniwersyteckim na Smyczkowej (Służew Wyścigi). Już na samym początku roku akademickiego przypadkiem usłyszałam od koleżanek w akademiku (jak się potem okazało była to m.in. Mirka Okupska, późniejsza Wierzbicka), że chodzą na jakieś tajemnicze próby chóru i że ten chór był na wyjeździe w Anglii i Finlandii. Nazwy tych dwóch krajów podziałały na mnie prawie narkotycznie!! MUSIAŁAM się dostać do tego zespołu. Jak się okazało – nie było to takie trudne w moim wypadku! Maciej Jaśkiewicz, ówczesny dyrygent Chóru przesłuchał mnie, stwierdził, że moje wykształcenie muzyczne jest niebywałym skarbem dla zespołu, a i głos mam całkiem dobry, jak na wymagania zespołu amatorskiego.
Zaczęłam uczestniczyć w próbach – w altach drugich. Już pierwsze spotkania z koleżankami i kolegami zafascynowały mnie. Wspomniałam, że był rok 1969. Oczywiście słyszałam o Marcu, represjach wobec studentów i części niepokornych wykładowców i konsekwencjach brutalnej polityki rządowej. To wtedy na próbach chóru zauważyłam, że część kolegów nosi tradycyjne czapki studenckie. Był to w tamtych czasach fakt wcale nieoczywisty!! O czapkach studenckich słyszałam od moich Rodziców, opowiadających o czasach tuż powojennych (lata 1946–1949), kiedy przynależność do tradycyjnych, kontynuujących przedwojenne tradycje korporacji studenckich była zaszczytem. Kiedy zobaczyłam więc m.in. Magdę (późniejszą Szafrańską), Zbyszka Bondarczuka i parę innych osób w białych czapkach uniwersyteckich, a Zygmunta Szafrańskiego w czapce SGPiS, Jacka Walmę w czapce Politechniki – wzruszenie i głęboka sympatia chwyciły mnie za serce... Pomyślałam, że to jest moje miejsce, między tymi ludźmi, wśród muzyki i poglądów ideologicznych bardzo zbliżonych do moich. Szczęście trwało jednak krótko... Okazało się, że mam na uniwersytecie tyle zajęć, które kolidują ze szkołą muzyczną (trasa Służew-Wyścigi- Bednarska), a także z próbami chóru, że niestety po dwóch miesiącach musiałam poprosić o urlop w chórze do końca roku akademickiego.
Do zespołu jednak wróciłam od października następnego roku i wkrótce czekały na mnie dwie największe wówczas przygody życia!! Po przesłuchaniach i ostrej rywalizacji zostałam zakwalifikowana na dwa wspaniałe wyjazdy zagraniczne. Brzmiało to jak jakaś bajka!!! Pierwszy wyjazd – do Florencji, na dwa tygodnie – dotyczył uczestnictwa w światowym kongresie Jeunesse Musicales. Poprzedzony był intensywnym obozem kondycyjnym w Olsztynie i opanowaniem programu, w którym było m.in. „Stabat Mater” Romana Padlewskiego, „Completorium” G.G. Gorczyckiego i fragmentów „Stabat Mater” K. Szymanowskiego. W Completorium i Stabat Mater Szymanowskiego miałam śpiewać partię altową solo!!! Miał to być mój pierwszy wyjazd na Zachód!!

Wyjazd autokarem do Florencji razem z orkiestrą kameralną z Łodzi, mijane po drodze kraje, szok po przekroczeniu granicy Czechosłowacji i Austrii, a potem Włoch, kolory, zapachy, rozmaitość otaczającego nas krajobrazu – byliśmy upojeni szansą poznania nowego świata!! We Florencji, do której przyjechaliśmy późnym wieczorem czekało nas jednak srogie rozczarowanie: zostaliśmy zakwaterowani w willi Camerata na obrzeżach miasta, w pobliżu wysypiska śmieci, w zbiorowych pokojach. Było to po prostu schronisko młodzieżowe podłej kategorii. Interwencja i protest Macieja Jaśkiewicza, choć kosztowały Go masę trudu, powiodły się jednak. Przeniesiono nas do cudownego małego hoteliku-pensjonatu, z boskim wyżywieniem, gdzie właściciel od samego początku obudził naszą namiętną miłość do kuchni włoskiej i Italii w ogóle. Próby, koncerty we Florencji (sala Cinquecento w Ratuszu, tuż obok słynnego Dawida Michała Anioła), mój debiut, kiedy umierając ze strachu wykonywałam swoje solówki), potem koncert w Udine w pałacu baronessy, sponsorki Festiwalu, przyjęcie we wspaniałych wnętrzach pałacowych, gdzie po raz pierwszy w życiu próbowaliśmy prosciutto con melone, a nade wszystko – całe dwa tygodnie zwiedzania Florencji, piechotą, bez tłoku, ze studenckimi biletami wstępu do wszystkich galerii malarstwa, kościołów. Nie da się opowiedzieć naszego zachwytu i dziś te przeżycia nie byłyby możliwe; po prostu do Florencji ciężko się dostać, zwiedzanie w spokoju jest prawie niemożliwe, wymaga wcześniejszych rezerwacji i masę wysiłku. Moimi towarzyszkami były wówczas Mira (już Wierzbicka, po ślubie z nieodżałowanej pamięci wspaniałym chóralnym basem, Witkiem Wierzbickim) oraz nieżyjąca już Danusia Szlagowska, osoba o niesamowitej kulturze osobistej i wrażliwości.

Wakacje tego roku szykowały mi jeszcze jedną cudowną niespodziankę: sześciotygodniowy wyjazd po całej Europie, który był wstępem do wymiany z chórami z Austrii, Szwajcarii, Włoch, Niemiec i Francji. Także ten wyjazd, choć bardzo męczący i stresujący ze względu na udział w konkursie w Asyżu był niesamowicie atrakcyjny.

w roku 1972 zaczęłam pomagać społecznie w pracach organizacyjnych Chóru i wspólnie z kolegami organizowałam przyjęcie dwóch zespołów podczas wakacji. Był to chór szwajcarski Luzerner Singer oraz chór ze Stuttgartu z Niemiec. Organizowaliśmy dla tych zespołów kilkudniowe pobyty w Polsce, obejmujące m.in. wyjazdy do Gdańska (koncerty i zwiedzanie), Krakowa (koncerty i zwiedzanie), Oświęcimia (dla Niemców). Trud organizacyjny był ogromny. Każdy szczegół musiał być wielokrotnie sprawdzony, plakaty i programy oceniane przez cenzurę (słynna ul.Mysia w Warszawie), rezerwacje transportu (nigdy nie było pewności, czy zamówiony na konkretną godzinę autokar dojedzie na czas), sprawdzałam również osobiście każde łóżko w hotelu; po skandalu, jaki się zdarzył z pobytem w Warszawie chóru z Wörgl, gdzie Austriacy spędzili noc w autokarze z powodu pluskiew w hotelu nie można było dopuścić do podobnej kompromitacji. Omówienie menu w restauracjach, dziesiątki rezerwacji różnych szczegółów, a potem konsekwentne realizowanie poszczególnych punktów pobytu, sterowanie kilkudziesięcioosobową grupą – to było bardzo stresujące. Tym niemniej satysfakcja i tzw. „szkoła życia” były kolosalne . Nawet nie przypuszczałam, że tego typu umiejętności – radzenie sobie w nietypowych sytuacjach i umiejętność podejmowania szybkich niezależnych decyzji przydadzą mi się w moim późniejszym życiu wielokrotnie. Pobyt Szwajcarów wiąże się również z bardzo ważną dla mnie znajomością, związkiem uczuciowym, a przede wszystkim intelektualnym, który wywarł olbrzymi wpływ na moje późniejsze dokonania, również artystyczne.

Intensywne próby, koncerty, szkolenie wokalne kolegów (powierzono mi funkcję instruktorki, kiedy zaczęłam się uczyć śpiewu solowego), udział w obozach w Bachotku i Zegrzynku, olbrzymie grono przyjaciół, nieustanne obcowanie z młodzieżą, która miała podobne do moich zainteresowania, niesamowite poczucie humoru, inteligencję, fantazję – wszystko to składało się na niesłychanie barwne życie. Fotografie z tamtego okresu mówią same za siebie. Słynny Szwagier organizujący niedzielne wyjazdy w okolice Warszawy i zwiedzanie bardzo ciekawych obiektów, wypady na piknik, rajdy nocne, wywoływanie duchów pod przewodnictwem Adasia Nowaka i Jurka Madeja w Bachotku, wyprawy kajakowe… Znajomości wówczas zawarte trwają do dziś, kapitał przeżyć procentuje stale.

w roku 1973 wzięłam jeszcze udział w dużym tournée po Europie, które zapadło mi w pamięć z powodu epidemii cholery, jaka wybuchła we Włoszech. Finał naszego wyjazdu był taki, że musieliśmy po przejechaniu odcinka Włochy – granica Polski odbyć obowiązkową kwarantannę w Rzepinie, gdzie wysiedlono dla naszej ponad 40 osobowej grupy szpital wenerologiczny. Zdjęcia z kwarantanny, dające przegląd bielizny nocnej, siatka do siatkówki skonstruowana przez nas z bandaży, opowieści, jakimi usiłowaliśmy zabić nudę tego pobytu szpitalnego – wszystko to nadaje się na osobne opowiadanie.

Przez krótki moment byłam p.o. prezesa Chóru, potem z Zalą (Elżbieta Chojecka) wylądowałyśmy w zarządzie i przeszłyśmy do historii m.in. jako organizatorki niezapomnianego obozu chóralnego w Czermnej (sale zbiorowe w starej szkole, ubikacja na zewnątrz, mróz -20 stopni), metalowe łóżka z siennikami z demobilu itd. A szczytem był moment, kiedy pociąg wiozący nas do Kudowy w pewnym momencie (jazda nocna, klasa 2, bez miejscówek…) został rozdzielony i Zala z częścią grupy pojechała w innym kierunku, niż ja z pozostałymi. Dla ułatwienia dodajmy, że telefony komórkowe nie istniały. Ale co tam... Nie jesteśmy przecież byle mięczakami!!!

Dzięki Maciejowi Jaśkiewiczowi dowiedziałam się, że mój głos wart jest kształcenia, w chórze zdobywałam pierwsze doświadczenie solowe i pedagogiczne (lwia część zespołu Bornus Consort przeszła przez moje lekcje, a także kilka koleżanek, występujących potem zawodowo jako śpiewaczki…) Nie do przecenienia są jednak przyjaźnie i bogactwo wspomnień, towarzyszących mi do dziś.

Dumna jestem z obecnego poziomu Chóru, ze wspaniałej pracy Iriny Bogdanovich i cudownej atmosfery w zespole. Dobre duchy czuwają nad Chórem i niech tak pozostanie!!!
